Łukasz Maciejewski o SŁONECZNEJ LINII Iwana Wyrypajewa w reżyserii autora na deskach Teatru Polonia.
„Trzeba grać z dziurą w duszy” – pisał Jacek Woszczerowicz. Dziura w duszy nie daje się załatać. Karolina Gruszka i Borys Szyc w „Słonecznej linii” Iwana Wyrypajewa grają samą duszą, tylko nie pozwalają poznać po sobie, że w jej wnętrzu skumulowała się wiedza i prawda o człowieku. Aktorsko-ludzka prawda, w której jest miejsce na pretensje, rozżalenie, wielką miłość i śmieszny flirt.
Ta piąta rano się nie kończy. O piątej rano w kuchni Barbary i Wernera czas się po prostu zatrzymał. Zegar stoi, cyferblat znieruchomiał. Straszna jak życie i śmieszna jak życie psychodrama miłości i odrzucenia pewnej pary o siedmioletnim stażu, pary wciąż tęskniącej za sobą, ale już mocno sobą zmęczonej, pary na krawędzi przepaści, ale i wciąż na skraju miłości czy też namiętności, zatrzymała się na piątej rano. Rozmowa rzekomo trwała od 22.00, ale nie wiemy, co zdarzyło się między nimi wcześniej, co wydarzy się później. Na razie mamy przedświt, światło w kuchni Barbary i Wernera co jakiś czas zmienia tonację, barwę i natężenie kolorystyczne, ale sprawia również wrażenie zmysłowej fatamorgany. To wszystko dzieje się w ich głowach, oni tego wszystkiego nie mówią, oni to czują. Wyrzucane przez aktorów kaskady słów, w których wyraża się wielki talent Wyrypajewa do łapania codzienności i przetwarzania jej w sztukę, talent bliski największym – Konwickiemu czy Jerofiejewowi, oraz lingwistyczny kunszt tłumaczki, Agnieszki Lubomiry Piotrowskiej, wydają się rodzajem galopady myśli o piątej nad ranem. To słowa niewypowiedziane, które mogłoby paść, ale nie padną nigdy. Ponieważ o piątej rano cierpimy na uporczywy esprit d’escalier. Małżonkowie są odrętwiali, za chwilę Barbara dokończy kawę i w rozczłapanych kapciach, niedopasowanych do ślicznej zielonej sukienki, bez sukcesu spróbuje zasnąć, za moment Werner otworzy swojego Maca, jakoś przetrwa do siódmej, ósmej rano, klikając, lajkując, ziewając. Wcześniej jednak powiedzieli sobie wszystko to, czego nie powiedzieli. To było jak wielki przelot myśli w ich głowach jak bańka z myślami, kadencjami, frustracjami, śmiesznostkami. O piątej nad ranem nieoczekiwanie wszystko ułożyło się im w całość.
Tak, Wernerze – mogłaby powiedzieć Barbara. – Teraz stać się mnie na szczerość, teraz stać mnie na śmieszność, teraz nawet mogę się trochę skompromitować ze swoim egocentryzmem, niezbyt uważnie przyswojoną filozofią, niespecjalnie głęboką wiedzą na temat malarstwa i kina tureckiego. Teraz mogę to zrobić, bo jest piąta rano, a ja chyba wciąż cię kocham. Drażnisz mnie, coraz mocniej wkurzasz, ale wciąż cię kocham.
Tak, Barbaro – mógłby powiedzieć Werner. – Proponuję ci tańce w wyobraźni, bo rzeczywiście tylko tam, w sferze fantazji, stać mnie na zmysłowość, sex-appeal i czułość, której nie potrafię pokazać ci w życiu. Bo tylko w nieprawdziwym tańcu jestem prawdziwy. Na nieistniejącym parkiecie szukam innych kobiet po to tylko, żeby zwrócić uwagę na tę jedną, jedyną. Na ciebie Barbaro, mój brylancie.
***
Iwan Wyrypajew napisał jedną z najlepszych dotychczasowych sztuk. Jest uniwersalna, jak klasyczne dramaty Tennessee Williamsa, Edwarda Albee’go czy Arthura Millera, będzie grana całymi latami w polskim, a pewnie i europejskim w teatrze. Para z siedmioletnim stażem to może przecież być również para nad przepaścią, dla której czas naprawdę zaczyna się liczyć. Idealne zamówienie dla dwojga świetnych aktorów. Prapremierowa obsada idealnie spełniła zamysł reżysera. Gruszka i Szyc grają z dziurą w duszy, wypełniając tę dziurę konglomeratem emocji, raz odkorkowanych, innym razem ściszonych. Staccato i legato. Rozprucie i zszywanie: związku, mrzonek, nadziei.
Najpiękniejsze jest jednak to, że bohaterowie nowej sztuki Wyrypajewa nie zawieszają broni, naprawdę walczą o lepszy dzień. Są skończonymi egoistami, mają mnóstwo wad, ale stać ich jeszcze na zadawanie sobie pytań, tych najtrudniejszych – o przyszłość ich związku, przyszłość ich świata. Tęsknią za wyrazistą „słoneczną linią”, nawet gdy – jak Werner – przedrzeźniają ją i szydzą. Ironia to zasłona dymna dla strachu wobec uczucia. „Jestem patologicznie uzależniony od czułości” – mówił Peter Egermann w filmie „Z życia marionetek” Bergmana. Barbara z Wernerem znają to uzależnienie. Drążą je o piątej nad ranem: nie chcą zasnąć, nie muszą wstać.