Recenzje

kup bilety online

Słoneczna linia, czyli Borys Szyc show!

„Słoneczna linia” – druga premiera tego sezonu w Teatrze Polonia w porównaniu z o kilka tygodni wcześniejszą „Zabawą” – jest znacznie bardziej udana. Tekst Iwana Wyrypajewa, określany oficjalnie komedią (choć trochę na wyrost i raczej tylko z powodu wulgaryzmów, którymi utkane są dialogi), dotyka bardzo współczesnego problemu wypalenia w związkach. Wchodzenie w związki nie jest aż tak trudne, jak ich kształtowanie i rozwijanie. Pary duszą się ze sobą, brakuje odpowiedniej komunikacji, często nawet zrozumienia elementarnych potrzeb partnera.

            Szkoda, że problem braku zrozumienia w związku Wyrypajew sprowadza jedynie do malowniczej awantury domowej, podczas której ona (Karolina Gruszka) i on (Borys Szyc) przerzucać się będą głównie oskarżeniami o to, że nie słuchają się wzajemnie i plotą androny. Malowniczej, bo przecież pełnej przekleństw, które za każdym razem wywołują śmiech publiczności. Zastanawia mnie, co sprawia, że tak prosty teatralny chwyt wywołuje zawsze taki sam efekt? W końcu znamy te słowa, używamy ich w mowie potocznej każdego dnia. Czy śmieszne stają się tylko na scenie? Przecież nikt z nas nie chichocze, gdy ktoś na ulicy powie słowo na ”k”!

Konstrukcja

            Wyrypajew miał dobry pomysł na to, by zbudować przedstawienie na furii. Nic tak nie podnosi atmosfery niż porządna kłótnia. Mamy ich więc w „Słonecznej linii” co najmniej kilka. Wszystkie w ciągu jednej nocy, ba, może nawet godziny (bo przecież zegar kuchenny niezmiennie pokazuje piątą rano). Są jednak na tyle uniwersalne, że mogłyby się dziać na przestrzeni tygodni, czy nawet miesięcy.

            Mądrym zagraniem jest stopniowanie napięcia: Barbra i Werner, znudzeni ponad siedmioma latami małżeństwa (scalonego li tylko kredytem na mieszkanie;  nota bene należące wcześniej do rodziców kobiety), zaczynają doszukiwać się w sobie nawzajem cech zgoła absurdalnych. Wyobrażają sobie rozliczne zdrady, chęć położenia ręki na majątku, nie rozumiejąc zupełnie, że sedno problemu leży w braku wysłuchania pragnień drugiej strony.

            Od podejrzeń rzecz jasna droga do tego, by skakać sobie do gardeł jest wyjątkowo krótka (tak jak od miłości do nienawiści). Każda kolejna awantura będzie więc coraz ostrzejsza. Zaczną się wyzwiska, ktoś kogoś uderzy w twarz, ktoś przeciągnie kogoś po podłodze kuchni. Później, gdy małżonkowie wykrzyczą swoje żale, nastąpi uspokojenie, pogodzą się. Problem w tym, że tylko na chwilę. Jedno słowo, jedno zdanie, wywołają kolejną lawinę wzajemnej niechęci. I ona jednak kiedyś minie. Tutaj spektakl mógłby się jeszcze bezboleśnie skończyć, niestety, karuzela powtórek dopiero się rozkręca, czeka nas kolejna awantura i kolejna… W pewnym momencie człowiek zaczyna już mieć tego serdecznie dość (ostatecznie wiele osób przeżywa podobne historie w zaciszu własnych czterech ścian) i gdy po szybkim pogodzeniu się Barbra i Werner zaczynają szykować się do kolejnego starcia, ten i ów widz westchnie: rany, żeby to już był ostatni raz… To błąd, że autor nie wprowadza jakiegoś przerywnika (może dodatkowej postaci, która wyrwałaby bohaterów z marazmu i zmusiła do spojrzenia na siebie przez pryzmat sąsiadki lub przyjaciela). Same przekleństwa nie są w stanie utrzymać zainteresowania widza przez osiemdziesiąt minut. Te zresztą powtarzają się z równą częstotliwością. Mało tego, obie strony rodzinnego konfliktu lubują się w powtarzaniu tych samych kwestii dwu –, czasem nawet trzykrotnie. To spowalnia akcję, a po pewnym czasie – nuży.

Prywatny seans terapeutyczny

            Zaletą „Słonecznej linii” jest fakt, iż widzowie, oglądając perypetie bohaterów, mogą się przejrzeć niczym w krzywym zwierciadle. Dostrzegą własne problemy, partnerów, którzy marzą o samorealizacji, a tkwią zaklęci w kokonie stabilizacji: praca, dom, nie miejmy  dzieci, bo za wcześnie, bo co z pracą, bo najpierw spłacić trzeba kredyt itd. Miłość przegrywa z chłodną kalkulacją: jak żyć, żeby było wygodniej!

            Tytułowa linia to rodzaj niewidzialnego muru dzielącego ludzi, maski, którą przywdziewają Barbra i Werner w kontaktach ze sobą. Potem dziwią się, gdy druga połówka objawia na chwile swoje prawdziwe oblicze. Przecież są przyzwyczajeni do zupełnie innego oblicza! Szok? O, nie! Tak być nie może. Najlepiej więc zakrzyczeć tę dziwną fanaberię do bycia sobą! I wszystko zaczyna się od początku!

Borys Szyc show

            Nie trzeba być demonem intelektu, by zrozumieć, że spektakl był pisany pod Karolinę Gruszkę. To ona ma tutaj błyszczeć! Znając ją z wcześniejszych dokonań teatralnych czy filmowych, można było przypuszczać, że tak będzie w istocie. Szkoda trochę, że w spektaklu napisanym przez ukochanego, nie przyszło jej zagrać z nim właśnie, bo byłaby znakomita okazja do tego, by próbować doszukać się, w których momentach Gruszka i Wyrypajew grają, a w których są sobą.

            Ostatecznie w spektaklu widzimy Borysa Szyca, co z marketingowego punktu widzenia wydaje się znakomitym rozwiązaniem. Szyc generuje pełną widownię. Na niego „się chodzi”. Mało tego, Szyc, choć gra tak, jak zwykle, uwodzi publiczność swoją manierą. Przeciąga lubieżnie końcówki wyrazów, ku uciesze pań zerka wymownie w kierunku widowni po szczególnie udanych ripostach. Jest taki, jaki powinien być Werner.

            Szyc błyszczy zresztą nie tylko z powodu swojego udanego popisu. Mimowolnie pomaga mu sceniczna partnerka. Nie poznałem jej tym razem. Schudła bardzo (tego rzecz jasna nie oceniam, choć nawet burza ognistych włosów nieco zmalała), a za tą zmianą poszła inna, nieco ważniejsza: aktorka ma problemy z ekspresją sceniczną (podniesiony głos wywołuje efekt, który jest przykry do oglądania). Nie pomagają jej ani mało twarzowy kostium (workowata sukienka, która nie potrafi się zdecydować, czy chciałaby być długa, czy jednak krótsza), ani filmowy sposób grania (to ustawianie się jakby do kamery, stojące w sprzeczności z tym, gdzie jest i co robi w danej chwili partner sceniczny). Umówmy się, zwyczajna baskinka i krótka spódnica w kształcie beczki – załatwiłyby sprawę. Aktorka, nawet tak szczuplutka, wyglądałaby ponętnie. Jak jest – wystarczy spojrzeć. Nie popisała się Katarzyna Lewińska.

Ale warto, warto!

            Marudzę trochę, to fakt, jednak zobaczyć „Słoneczną linię” naprawdę warto. Dla Szyca, który wypada naprawdę dobrze, dla znakomitej scenografii (znów mała uwaga: dlaczego taka scenografia nie jest wykorzystana? Na stole dwie kawiarki, nikt kawy nie pije, z przepięknej lodówki Barbra wyciąga coś na kształt kanapki do samodzielnego montażu, jednak natychmiast ją chowa. Szpilki, które leżą pod stołem, aż się proszą by je założyć do tańca. Anna Met wykonała fantastyczną pracę, szkoda, że nie postanowiono tego wykorzystać.

            Koniec końców, wychodzi się wszakże z teatru z poczuciem miło spędzonego wieczoru. Miło, bo choć temat raczej sugerowałby dramat, jest zabawnie. Będzie się pamiętało Borysa Szyca, który zmagając się ze spodniami i lekkim w zasadzie tekstem, znalazł drogę do serc widzów. Dlatego – z czystym sumieniem - polecam!


Dodatkowe informacje

 

Kasa i foyer teatru są wynajmowane od m.st. Warszawy - Dzielnicy Śródmieście

MECENAS TECHNOLOGICZNY TEATRÓW

billenium

DORADCA PRAWNY TEATRÓW

139279v1 CMS Logo LawTaxFuture Maxi RGB

WYPOSAŻENIE TEATRÓW DOFINANSOWANO ZE ŚRODKÓW

zporr mkidn

PREMIERY W 2024 ROKU DOFINANSOWANE PRZEZ

Warszawa-znak-RGB-kolorowy-pionowy

PATRONI MEDIALNI

NowySwiat Logo Napis Czerwone gazetapl logo@2x Wyborcza logo Rzeczpospolita duze new winieta spis 2rgb
Z OSTATNIEJ CHWILI !
X