Iwan Wyrypajew, Słoneczna linia. Góry lodowe
„Nie ma miłości tam, gdzie jest indywidualna wolność i niezależność, to po prostu kłamstwo” – pisze Michel Houellebecq w powieści Możliwość wyspy. I kontynuuje: „Miłość istnieje tylko w pragnieniu unicestwienia, stopienia się, indywidualnego zniknięcia, w swego rodzaju, jak to dawniej określano, bezbrzeżnym uczuciu”. Gdyby Barbra oraz Werner przeczytali ten ustęp, zapewne nie siedzieliby o piątej rano w kuchni i nie prowadzili wyniszczającej wojny, która nie ma szans zakończyć się porozumieniem. Mimo wielkich słów o ważnych sprawach, intymnych na pozór wyznań, a nawet wybuchów namiętności, brakuje tu najważniejszego – komunikacji dwóch osób, wolnej od narosłych latami uprzedzeń. Małżonkowie przypominają dwie dryfujące góry lodowe, które na naszych oczach znalazły się na kursie kolizyjnym. I żadna nie ma zamiaru ustąpić.
A miało być przecież dobrze. Werner stwierdza na początku, iż celem ożywionej, trwającej już siedem godzin rozmowy, jest „osiągnięcie pozytywnego rezultatu”. To niewinne zdanie naprowadza widza na myśl, że przedmiotem sztuki nie jest – jak w typowej komedii małżeńskiej – związek i jego problemy, lecz przede wszystkim język. Kto bowiem formułuje myśli w taki sposób, trącający literaturą poradnikową albo – o zgrozo – komunikatem marketingowym? Odpowiedź wydaje się jasna: ci, którzy za słowami chowają samych siebie, jak gdyby zapomniawszy, że celem mowy jest przede wszystkim bycie rozumianym. Tymczasem, choć Barbra i Werner posługują się na pierwszy rzut oka językiem komunikatywnym, to nie można pozbyć się irytującego wrażenia, że pod warstwą pompatycznych stwierdzeń o osamotnieniu i braku dialogu nie kryją się żadne konkretne zarzuty pod adresem drugiej strony, a tym bardziej – sposoby na rozwiązanie patowej sytuacji. Kolejne zdania wzbijają tylko coraz większe tumany kurzu, udaremniając wszelkie próby osiągnięcia kompromisu. Małżonkowie posługują się telewizyjnymi sloganami, psychologicznym bełkotem, niejasnymi frazami zaczerpniętymi z dzieł Junga i Heideggera, udając dialog, w którym brakuje najważniejszego być może czynnika – szczerości. Nie ma w tym zresztą nic dziwnego: każda kolejna minuta uświadamia nam coraz jaśniej, że Barbra i Werner zupełnie nie wiedzą, o co tak naprawdę im chodzi i co jest powodem ich problemu. W efekcie wraz z kolejnymi wypowiadanymi zdaniami do zrozumienia jest coraz dalej. Język staje się wyrazem emocjonalnych postaw i swoistą zasłoną dymną, tracąc swoją naturalną funkcję środka komunikacji.
Fot. Kasia Chmura (zdjęcie pochodzi ze strony teatrpolonia.pl)
Na czym zatem polega sedno konfliktu kryjącego się za tym werbalnym kurzem? Oczywiście nie chodzi tylko o to, że Werner myśli o dziecku, a Barbra okazuje się na ten pomysł wyjątkowo oporna, wymawiając się wiekiem. Bez wątpienia jest to ważny trop, bo przecież jeżeli para nie porozumie się w tej sprawie teraz, to prawdopodobnie przynajmniej jedno z nich czeka przyszłość przykra i frustrująca. A jednak plany na powiększenie rodziny to zaledwie pretekst, by wydobyć prawdziwe powody uprzedzeń. Te ostatnie narastały zaś stopniowo przez wspólnie spędzone siedem lat. Bagaż nierozwiązanych spraw, małych rozczarowań i krzywdzących, niewyrażanych nigdy na głos ocen przedzierzgnął się w obraz drugiej strony, poza który nie da się już po tych wszystkich latach wyjść. Barbra nie widzi już więc męża, a Werner żony: oboje żyją z krzywdzącym wyobrażeniem siebie nawzajem, które jest tym bardziej destrukcyjne, że prowadzi do kolejnych samospełniających się przepowiedni. Każde słowo i każdy gest interpretowany jest w świetle niesprawiedliwych ocen, potwierdzając te ostatnie i prowadząc do jeszcze większej niechęci. Najlepszym być może tego przykładem jest zarzut, jaki Barbra stawia mężowi, jakoby ten – wbrew wszystkiemu, co mówi – chciał zabrać jej dom. I nie chodzi tu wcale o nieumiejętność przyznania się do błędu, ale o autentyczną ślepotę na fakty, którą być może łatwo zarzucić, ale której o wiele trudniej samemu uniknąć.
Krzywdzące wyobrażenia na temat drugiej strony ubrane w wielkie, choć puste slogany o niezrozumieniu i obcości to doprawdy mieszanka wybuchowa, na którą tego wczesnego ranka, w trakcie którego odbywa się akcja dramatu, padła iskra. A jednak wybuch, którego jesteśmy świadkami, prowadzi do konkluzji, z których wagi sami bohaterowie nie zdają sobie sprawy. Dzieje się to w chwili, kiedy Barbra mówi o tytułowej słonecznej linii: o granicy, która dzieli jej męża na dwie połowy – jedną, z którą chciałaby się stopić i drugą, którą najchętniej by unicestwiła. Na czym jednak polega owa linia? Otóż oddziela ona dwie osoby, dwie indywidualności, które – karmione własnym poczuciem odrębności i wyjątkowości – nie są w stanie się do siebie zbliżyć, a tym bardziej w sobie zatracić. W jednej ze scen Barbra prosi Wernera, by ten przekroczył słoneczną linię i dołączył do niej, ten zaś w odpowiedzi pyta: dlaczego to on – nie zaś jego żona – ma dokonać tego kroku? Oto całe sedno małżeńskiego komediodramatu Iwana Wyrypajewa: po raz kolejny do głosu dochodzą dwie jednostki, niepołączone niczym więcej niż kredytem (którego ostatnią ratę spłaca 24 kwietnia), domem i wspólnymi obowiązkami. Bo przecież – zdaje się mówić pochodzący z Rosji dramaturg – współczesny związek często nie jest niczym więcej jak umową między dwiema stronami, które są ze sobą na mocy przysięgi lub urzędowego dokumentu. I tak jak partnerstwo w spółce może w pewnym momencie okazać się kłopotliwe – bo jeden wspólnik chce inwestować w produkcję piżam, a drugi elektronarzędzi – tak spółka małżeńska może w pewnym momencie przestać zaspokajać oczekiwania udziałowców. A ponieważ utarło się, że małżonków łączą uczucia, to w celu naprawienia sytuacji należy te ostatnie gruntownie przedyskutować. I tu koło się zamyka: bo zamiast o uczuciach, których nie ma, Barbra i Werner wolą mówić psychologicznym bełkotem.
Fot. Kasia Chmura (zdjęcie pochodzi ze strony teatrpolonia.pl)
Można oczywiście pytać: co takiego stało się, że – ponownie odwołam się do powieści Houellebecqa – „staliśmy się zimni, racjonalni, niesłychanie świadomi naszej indywidualnej egzystencji i naszych praw”, a przez to „pragniemy przede wszystkim uniknąć alienacji i zależności”? Pisarz szuka odpowiedzi w przemianach sięgających początków Oświecenia: w chwili, gdy odkryto indywidualną wolność, stało się jasne, że miłość rozumiana jako zatracenie skazana jest na zagładę. Bez względu na to, czy odpowiedź ta jest słuszna, nie ulega wątpliwości, że współczesny model związku zasadza się na indywidualności i niezależności, przez co miłość staje się kwestią umowy, którą w każdej chwili można renegocjować lub rozwiązać. Wszystko to prowadzi oczywiście do modelu słonecznej linii, w którym akceptujemy drugą osobę tylko do tego stopnia, do jakiego jest w stanie spełnić nasze oczekiwania. Resztę zaś pragniemy unicestwić.
Oczywiście te wszystkie diagnozy nie zostały podane wprost. Wręcz przeciwnie: ich nośnikiem jest charakterystyczna dla Wyrypajewa komedia, oparta przede wszystkim na karykaturalnym wręcz przerysowaniu gry aktorskiej i dialogów. Dlatego spektakl budzi odruchowy śmiech, który jednak zamiera na ustach, kiedy zdamy sobie sprawę, że niesie on znacznie poważniejszy przekaz, niż mogłoby się na początku wydawać. Wszak Barbra i Werner przeprowadzają na naszych oczach małżeńską psychoterapię, wykorzystując w tym celu faktycznie używane techniki terapeutyczne. I choć można trzymać kciuki za jej powodzenie, to przecież – wbrew programowo dobremu zakończeniu – dobrze wiemy, że nasze lodowe góry będą ścierać się dalej, aż wreszcie albo któraś z nich pęknie, albo każda popłynie w swoją własną stronę. Bezbrzeżnego uczucia – owego pozytywnego rezultatu, o który walczy Werner – nie będzie. Nie będzie również winnych niepowodzenia, bo przecież oskarżać cywilizacji i czasów współczesnych niepodobna. Wydaje się zatem, że nie pozostaje nic innego jak współczuć. Otwarte pozostaje pytanie: czy tylko dwójce, której losy śledzimy na scenie.
Ocena 4. Warto zobaczyć.
Źródło: https://subiektywnik.pl/iwan-wyrypajew-sloneczna-linia-gory-lodowe/