Rozmowa Doroty Wyżyńskiej z Janem Peszkiem, aktorem

Pana bohater - Minetti to aktor, który „oparł się klasycznej literaturze". Powtarza to kilkakrotnie w swoim monologu. A pan przeciw czemu buntował się na swojej teatralnej drodze? Drodze, która – jeśli prześledzić pana role od najwcześniejszych - jest bardzo konsekwentna.

Jan Peszek: To prawda, lubię mieć kręgosłup. I lubię go czuć. Nie zmieniam pozycji kręgów, bez względu na to, kto naciska. A tym bardziej sam nie lubię deformować swojego kręgosłupa.

Paradoksalnie, choć byłem edukowany przez awangardę muzyczną i teatralną, jestem dość konserwatywny. To słowo może nie jest dziś dobrze kojarzone i nie w pełni oddaje sens tego, co chciałbym powiedzieć. Chodzi mi o jakość i skuteczność wypowiedzi artystycznej, unikanie bełkotu, czyli o przejrzystość tego, co ma się do powiedzenia. To są moje kryteria przy doborze ról.

Minetti jest buntownikiem, buntuje się przeciwko klasycznej literaturze. To zresztą jest jedyny moment, kiedy nie zgadzam się z wyborami mojej postaci. Uwielbiam klasyczną literaturę. Uważam, że może być  bastionem, w którym w sposób mądry możemy się chronić.

Mój bohater jest aktorem, byłym dyrektorem teatru, opowiada o świecie, który znam. Może z tą różnicą, że ja za zbyt ostre sądy na temat władzy i społeczeństwa nie jestem zamykany do więzienia. Teatr, środowisko teatralne to moja woda, w której pływam. Woda, w której można natrafić na różne wraki, przeszkody, atakujące nas inne byty. Bernhard nie przebiera w słowach, żeby powiedzieć parę gorzkich kwestii o ludziach teatru i tu akurat się absolutnie zgadzam z jego opinią.

To zresztą wyjątkowa sytuacja, kiedy aktor grając rolę, może prawie całkowicie się identyfikować z wypowiedziami swojego bohatera.

Minetti mówi, że wrogiem aktora może być publiczność. Z tym też się pan zgadza?

Młodzi ludzie wybierając aktorstwo, często nie zdają sobie sprawy, że wiąże się to z pewnego rodzaju władzą, czyli sterowaniem emocjami publiczności. Aktor może doprowadzić widzów do śmiechu, płaczu, złości. Byłby idiotą, gdyby nie lubił publiczności, gdyby nią gardził albo gdyby była mu obojętna. Przecież on gra wobec niej i jego skuteczność oddziaływania na widzów jest jedynym kryterium poziomu profesjonalnego.

Bernhard w sposób intrygujący mówi, że aktor powinien pamiętać o tym, że publiczność w każdej chwili może wtargnąć na scenę i w tym sensie musi grać przeciwko niej, żeby nie stracić panowania nad nią.

A pan przeżył w teatrze taki moment, kiedy publiczność - dosłownie lub metaforycznie - wtargnęła do pana na scenę, ingerowała w spektakl?

Wspomniałem o awangardzie, która mnie wychowała. Spektakle, happeningi awangardy lat 60. i 70. prowokowały różne, często agresywne reakcje na widowni. Nigdy nie lubiłem takich interwencji bezpośrednich, fizycznych, dotykania, zbliżania się do widzów, ale brałem w tym udział. Publiczność reagowała szalenie spontanicznie, nie tylko krzykami, ale nawet zdecydowanymi fizycznymi reakcjami, które były odpowiedzią na burzenie pewnego porządku. Niezwykle spontanicznie reakcje widziałem w teatrze kabuki, kiedy osoby na widowni rozgrzewały aktora prawie jak na bokserskim ringu. „Skocz, tak jak wczoraj, nie wolno ci gorzej".

Natomiast w tzw. teatrze „normalnym" zwykle nie ma tak spontanicznych reakcji. Ale doświadczyłem takiej silnej odpowiedzi ze strony widzów, kiedy grałem bardzo kontrowersyjną rolę - człowieka, który molestował swoje dzieci w „Uroczystości" w warszawskim Teatrze Rozmaitości. Pamiętam, że jeszcze na próbach reżyser Grzegorz Jarzyna mówił, że byłoby wspaniale, gdyby ktoś kiedyś w trakcie spektaklu okazał niechęć albo nienawiść w moją stronę. I to się dokładnie zdarzyło. Dwukrotnie. Jest taki fragment, kiedy idę z Ewą Dałkowską grającą moją żonę, przechodzimy koło widzów po bardzo drastycznej scenie rodzinnej. Wtedy właśnie ktoś splunął w moją stronę i powiedział niecenzuralne słowo, ty skur…  

I to był dowód na skuteczność mojej roli. To dla aktora najbardziej pochlebna z możliwych reakcji. Jeśli gram kogoś tak strasznego, to o to chodzi, żeby widzowie mnie znienawidzili. Największa satysfakcja aktorska - że potrafię wywołać tak daleko idące emocje w widzach.

Minetti ma swoją ukochaną rolę króla Leara. A pan? Czy uda się wybrać tę najważniejszą dla pana?

Chyba nie mam najważniejszej. Ale na pewno jedną z ról, która zadecydowała o moim aktorskim losie, był Gonzalo w „Trans-Atlantyku". To był przełom lat 70. i 80. O homoseksualizmie nie mówiło się tak jawnie, Gombrowicz w tym czasie nie był pisarzem popularnym. Czułem się w tej roli jak ryba w wodzie, również dzięki uprawianej wtedy awangardzie teatralnej. Zagrałem tę postać odważnie, a nawet bezczelnie. Można powiedzieć, że to była rola, która rozpoczęła moją tzw. karierę. Karierę, której wcale nie oczekiwałem.

Ale żebym marzył kiedyś o jakieś roli, to nie. Mogę powiedzieć na pewno, że od początku dbałem o to, do czego przekonał mnie Bogusław Schaeffer, żeby nie tracić czasu na rzeczy nieważne. Jak mam się spotkać ze słabą literaturą, to się z nią nie spotykam. Dostaję sporo filmowych propozycji, z których rezygnuję z powodu miałkości scenariusza.

Nie jestem aktorem, który zrobił karierę dzięki serialowi czy grając w czymś szalenie popularnym. Ale nie przekreślam od razu żadnego gatunku. W Och-Teatrze w Warszawie wystąpiłem nawet w farsie "Kto nas odwiedzi", po raz pierwszy w życiu, żeby się spotkać na scenie z Jadwigą Jankowską-Cieślak. Ale to była świetnie napisana farsa, reżyserował Cezary Tomaszewski. Jakość decyduje o wyborze, bardzo tego pilnowałem, pilnuję i będę pilnował.

Wspomniał pan Bogusława Schaeffera, więc nie możemy w tym momencie nie porozmawiać o jego „Scenariuszu dla nieistniejącego lecz możliwego aktora instrumentalnego". To monodram, w którym gra pan ponad 40 lat.

Teraz, wraz otwarciem się teatrów po lockdownie, znów do niego wracam. Będę ze "Scenariuszem..." występował na festiwalach, również poza Polską.

„Scenariusz…" stał się moim manifestem artystycznym. Nie tylko dlatego, że był dla mnie napisany. Schaeffer dostrzegł we mnie potencjał, którego ja sam wtedy, będąc młodym człowiekiem, dostrzec nie mogłem. To niezwykle pojemny tekst, niewyczerpany. Te wszystkie problemy, które poruszył Schaeffer wokół zagrożeń sztuki we współczesnym świecie, brzmią dziś zatrważająco aktualnie.

„Minetti" też był napisany dla konkretnego aktora, dla Bernharda Minettiego. I – uwaga, co ciekawe - prapremiera sztuki Bernharda odbyła się we wrześniu 1976 roku, czyli dokładnie wtedy, kiedy odbyła się moja prapremiera „Scenariusza..". Tyle że w innych miastach.

Nad „Minettim", z powodu kolejnych lockdownów, pracował pan ponad rok. Premiera miała odbyć się w maju ubiegłego roku.

Siedzimy w warszawskim Teatrze Polonia, w miejscu, gdzie odbyło się pierwsze czytanie z reżyserem Andrzejem Domalikiem i aktorami w lutym 2020 roku. Potem, z powodu pandemii, próby zostały zawieszone. Nikt z nas nie wiedział tak naprawdę czy kiedykolwiek dojdzie do premiery.

Dziwna refleksja mnie ogarnia, dziś mogę głośno to powiedzieć, że gdyby nie pandemia, nigdy nie miałbym takiego komfortu pracy nad tym spektaklem.

Obserwowałem reakcje znajomych na to, co się działo przez ten rok, często bardzo frustracyjne. Nie wiem, jak bym zareagował, gdyby ktoś z moich bliskich był ofiarą koronawirusa. Ale po raz kolejny w moim długim życiu uświadomiłem sobie, że nieprawdopodobną siłę daje bycie optymistą. To brzmi infantylnie, ale pozytywne myślenie to moja broń, odporność. Ja przechorowałem wirusa, bardzo łagodnie, otrzymując w nagrodę bardzo silne przeciwciała. Pracowałem non stop, mogąc skupić się i dotrzeć do najtajniejszych zakamarków bardzo skomplikowanego, wybitnego tekstu. A im dłużej z tekstem Bernharda przebywałem, tym bardziej chciałem go wypowiedzieć ze sceny. Podzielić się nim z publicznością.

Pracowałem nad tym egzemplarzem sztuki bez gwarancji, czym się to zakończy. To, że z premiery nie zrezygnowano, to jest niezwykle pozytywną cechą tego miejsca stworzonego przez Krystynę Jandę.

Nie. Absolutnie nie. Ale nie czytam gazet w internecie. Nie czytam książek poza formą drukowaną, papierową, lubię zapach druku, rejestruję szelest kartek. Źle się czuję, kiedy nagrywając audiobooki, muszę posługiwać się tabletem. Ta sterylność jest zabijająca.

Zresztą – moi znajomi to wiedzą - z wyboru w ogóle nie posługuję się komputerem. Nastręcza to oczywiście wielu problemów, zwłaszcza w okresie pandemii, kiedy trzeba było prowadzić online zajęcia ze studentami. Nie posługuję się komputerem z wszelkimi tego konsekwencjami. Mejle przychodzą na adres mojej żony. Kiedy mam na przykład autoryzować wywiad, żona mi go drukuje, a ja poprawiam piórem na kartce papieru.

Nie czuję się przez to ani lepszy, ani gorszy. W moim telefonie są trzy funkcje, które obsługuję, choć jest bogaty w różne możliwości. To rozmowa, SMS i budzik. Reszta mnie nie interesuje.

Mogę godzinami mówić o tym, jakie ogromne szkody robią nam te cywilizacyjne „udogodnienia". Nie zdajemy sobie z tego sprawy. To są narzędzia szatana! Jako aktor bardzo dbam o to, żeby nie mieć stępionej np. strefy zmysłowej. Sensualność musi być niezwykle rozwinięta w aktorze, ona otwiera drzwi wyobraźni, niezwykłe przestrzenie, bez tego jesteśmy tylko szczątkowi.

Mam doskonały – mówię to bez megalomanii - kontakt z młodymi ludźmi. Na moje zajęcia ustawiają się kolejki studentów. Jest to dla mnie bardzo ważne. To oni będą w przyszłości tworzyli elity inteligenckie, kulturalne. Tłumaczę im, dlaczego nie mogą się poddawać tym najazdom Hunów, zdradzam pewne zachowania, przestrzegam przed niebezpieczeństwami.

A konkretnie. Na przykład pytam studenta o coś, on nie marszczy czoła, jak kiedyś się marszczyło, żeby sobie przypomnieć, odszukać w mózgu, tylko włącza telefon, googluje i mówi mi, co tam jest napisane. Ja to cierpliwie znoszę, ale po pięciu minutach pytam o to samo. „Powtórz, co przeczytałeś". Ale on nie jest w stanie, przepłynęło przez mózg kompletnie bez zakorzenienia, bo mózg asymiluje rzeczy przez przeżycie, przez całą sferę sensualną. On tego kompletnie nie pamiętał.

Aktorstwo dotyczy żywego człowieka, człowieka nieobojętnego, więc studenci odkrywają ze mną nieznane wyspy, choć one są bardzo znane.

Kiedy ten wywiad się ukaże, będzie pan przygotowywał się do bardzo miłej uroczystości. Na festiwalu Danuty Szaflarskiej "Śleboda/Danutka" w Lublinie odbierze pan Gong Danutki.

Nagrody sprawiają przyjemność z wielu powodów. Ta także z uwagi na Stary Teatr w Lublinie, a więc miejsce, gdzie jest przyznawana, ale głównie ze względu na patronkę, z którą miałem przyjemność grać w filmie, telewizji i teatrze. Danuta Szaflarska - niezwykła postać, bardzo nowoczesna aktorka, mimo starej szkoły, innej tradycji grania. Ta jej nowoczesność objawiała się ascezą środków, prostotą trafień, unikania aktorskich ozdobników. Doskonale wyczuwała konwencję, styl, o których chodziło reżyserowi, jednocześnie była na scenie niezwykle wiarygodna, prawdziwa. A przez to niezwykle skuteczna. Jej postawa aktorska jest mi szczególnie bliska. Podobnie myślę o tym zawodzie. Ona też nigdy się w teatrze nie oszczędzała. Nie uznawała taryfy ulgowej. Grała każdy spektakl tak, jakby miał być tym ostatnim.

Na festiwalu zobaczymy pana w nowym spektaklu, w nowej roli. Odbędzie się premiera „Czarnego mnicha" według Czechowa. Jak zauważyła na konferencji prasowej Karolina Rozwód, dyrektorka Teatru Starego w Lublinie, to pana pierwszy Czechow. Do tej pory „opierał" się pan autorowi „Trzech sióstr"?

To nie ja się opierałem, najzwyczajniej – nikt nie proponował mi ról tego autora. Często zajmuję się Czechowem w szkole teatralnej. Czechowa uważam za obowiązującą lekturę w kształceniu przyszłych aktorów. Szekspir, Czechow, Pinter to słupy milowe jakości dramaturgicznej.

„Czarny mnich" został wybrany przez Teatr Stary w Lublinie, spektakl wyreżyseruje Błażej Peszek. To jest bardzo ciekawy tekst, który przyda się w dzisiejszych czasach, brzmi ciekawie w kontekście pandemicznych doświadczeń. O nieodpowiedzialnych działaniach ludzkości.

Reżyser zderzył Czechowa z innymi autorami, czasem zaskakującymi, wpadł na interesujące tropy interpretacyjne, które czytelnikom rosyjskiego pisarza nie przyszłyby do głowy i rozbił świat czechowowskiego romansu. W ten sposób „Czarny mnich" stał się groźnym ostrzeżeniem, że jeśli dalej będziemy się tak bawić ze światem, i z przyrodą, to czeka nas niewesoły koniec.

Źródło: https://wyborcza.pl/7,112395,27258980,jan-peszek-lubie-miec-kregoslup-nie-zmieniam-pozycji-kregow.html#S.zajawka_magazynowa-K.C-B.3-L.1.duzy