Jest problem. Trzeba mieć co do garnka włożyć, ale trzeba też mieć gdzie się położyć na starość i po śmierci. Tak! Istotną częścią życia artystycznego jest tak dalekie spojrzenie w przyszłość, że aż widzi się (lub niestety nie) swój własny grób. Powiedzieć, że o tym jest Aleja Zasłużonych w reżyserii Krystyny Jandy zrealizowana w Teatrze Polonia, to nie powiedzieć właściwie nic, choć rzeczywiście taki jest podstawowy problem sztuki – i życia, jak sądzę, życia – dopowiem – artystycznego.
Dwa krzesła. Projekcja w tle i wędrujący stół. To aż nadto jeśli chodzi o scenografię. Nie trzeba więcej, a to, co jest, i tak odsłania bardzo głębokie sensy spotkania, bo – jak się zdaje (być może tylko mnie) – sztuka jest o spotkaniu, a stół i krzesła wyznaczają moment spotkania i stanowią jego grawitację. Prosta zasady gry: gdy pojawia się stół, zasiadamy do spotkania.
Mąż poetki, który powolnym krokiem wchodzi na scenę, pchając przed sobą stół (w tej roli Olgierd Łukaszewicz), otwiera spektakl. Otwarcie lekkie, metaforyczne, trochę przysłowiowa cisza przed burzą. Burza rzeczywiście się materializuje w osobie poetki (Krystyna Janda), która jest postacią brawurową, kipiącą energią skierowaną do przeciwności dotykających ją zewsząd. Kluczowe dla pierwszej sceny jest dookreślenie reguł gry: oto zmagania z językiem, zmagania o wolność od wulgarności, wyrażają niezgodę na propozycje wysnuwane przez świat pod adresem artystów. Twórca nie płodzi dzieł dla kasy – to ważny głos otwarcia spektaklu. Jest to ważki problem, bo co wybrać: popularne pisarstwo obyczajowe czy kryminalne, niestety w większości wątpliwej jakości artystycznej, czy też wysmakowana, ale już nie tak popularna, a może nawet bardzo mało popularna w szerszych kręgach poezja, czy w ogóle literatura zwaną piękną.
Im głębiej wchodzimy w świat protagonistki, tym wyraźniej widzimy jej zmaganie o własną tożsamość. Może, skupiając się na szlachetnym uznaniu, przegrała życie i teraz jest bez grosza przy duszy i już wie, że będzie miała problem z pochówkiem? Pomysł z tym, by wywalczyć miejsce na cmentarzu w Alei Zasłużonych odsłania tylko kolejną kartę tego dramatu, który bawi i wzrusza, budząc w widzach całą paletę barwnych emocji. Tą kolejną kartą jest pytanie o sensowność twórczego życia. Skoro i tak niewielu się zetknęło z pisarskim owocem tej egzystencji, to może nie było warto? Poetka pyta siebie i nas, ale konstatuje, że inaczej nie mogła i twardo trzyma się tego, że nie samym garem niedzielnego rosołu żyje człowiek, że potrzebuje choć odrobinę szlachetności (mówiąc najogólniej). Pisarka z dredami, ubrana na ciemno, wegetarianka i wojowniczka, do złudzenia przypominająca Olgę Tokarczuk, z całą mocą podkreśla, co dla niej jest najważniejsze: bycie sobą wśród wielu innych, mimo dziwnych i wykluczających nierzadko spojrzeń.
Krystyna Janda prowadzi postać żywo, energicznie, przydaje jej cech, które nie przeteatralizowują tej konkretnej maski dramatycznej. Podążamy dalej z ochotą ale i niepokojem o poetkę i jej plan wywalczenia miejsca w Alei Zasłużonych. Docieramy do zarządcy cmentarza (Grzegorz Warchoł), do rodzinnego domu, gdzie czeka ciepła i rozumiejąca wszystko matka-staruszka (Emilia Krakowska), wreszcie pojawiamy się w urzędzie Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego, gdzie przyjmuje nas urocza i wrażliwa sekretarka (Dorota Landowska). Pytanie, dlaczego podążamy? Bo Krystyna Janda tworzy postać, która, mimo ciągłego narażania się na śmieszność, śmieszna nie jest. Nie wywołuje też w nas poczucia taniej litości, którą humanitaryzm każe nam rzucać jak ochłap. Janda, jako świadoma artysta, buduje taką właśnie postać: bez kompleksów, świadomą swojego dramatu, który nomen omen jest komentarzem do obecnej sytuacji wielu artystów w kraju. Sztuka to też praca i to bardzo ciężka, ale równocześnie BARDZO niewidzialna. Dlatego poetka chce być widzialna, wyraźna do tego stopnia, że aż zasłużona. Przenikliwy portret, skomponowany przez warszawską aktorkę i reżyserkę zostaje z nami na długi czas.
Świat tworzący się przed oczyma widza jest światem wołającym o nadzieję. Nikłe jej płomyki w erze covidu, zwłaszcza dla artystów, opierają się na kryterium rozpoznawalności, które zadziała dopiero na wydechu spektaklu. Piszę „wydechu”, bo spektakl, choć w żadnej mierze nie jest męczący – wprost przeciwnie, to jednak jest o zmęczeniu. Artysta też potrzebuje jeść, ale potrzebuje też tworzyć – oto są reguły tego świata, które są i niezbędne i męczące. Niestety jest jeszcze jedna reguła budująca ten i podobne światy: niezrozumienie. Może jest ona okrutna, może wywołuje uśmiech politowania, zażenowania albo zwyczajnej komedii, ale jest to reguła coraz częściej spotykana w innych niż artystyczny światach.
Trudno jednoznacznie powiedzieć, czy spektakl jest w swej wymowie optymistyczny czy pesymistyczny. Pewne jest to, że wychodząc z Teatru Polonia, ma się przeświadczenie, że nadzieja, choć wątła, jest możliwa.
Źródło: https://barbarzyncawfotelu.wordpress.com/2021/03/13/artysta-tez-musi-jesc/