Trudno w to uwierzyć, ostatni raz "Próby" można było obejrzeć w Warszawie ponad 11 lat temu. Dlaczego przez ten czas nikt nie sięgał po wdzięczny przecież tekst, który zresztą niespecjalnie da się opowiedzieć? Czyżby przez tyle lat nie było pomysłu na błyskotliwą inscenizację? A może odwagi?
Mikołaj Grabowski wraca do "Prób" po prawie dokładnie 28 latach, wtedy - na deskach STU grało także pięcioro aktorów, wśród nich wracająca do roli Aktorki A Iwona Bielska, tamten spektakl wszedł do kanonu, stał się kultowy, został jakby metrem z Sevres.
Mamy oto próbę. Reżyser – wizjoner czy kabotyn i dylentant? – próbuje (nomen omen) ustawić spektakl, co z różnych powodów niespecjalnie się udaje. Aktorzy są niezdyscyplinowani, trochę nie znają tekstu (a i sam tekst - powiedzmy szczerze - wymagałby odświeżenia), mają wszyscy wobec siebie anse rozmaite, wypominają sobie, kto gdzie z kim i w czym grał, a nie zawsze to resume wydaje się być powodem do dumy. W którymś momencie wchodzi ekran (sic!) i jedną ze scen oglądamy jako projekcję. Prawie jak w "Robercie Roburze" - napomknął skądinąd celnie mój Social Media Manager. Była to niesłychanie zabawna scena.
Jak to się dzieje, że w takim bałaganie powstają spektakle, które później oglądamy, niektóre zresztą przyzwoite, dobre, a nawet wspaniałe? No właśnie, jak?
Bardzo inteligentny, fantastycznie zagrany i do łez bawiący spektakl, o artystach, o teatrze, i - o tym, że nie jest łatwo, ale PRÓBOWAĆ trzeba.