W Matkach i synach Krystyna Janda przypomina miastu i światu, że jest wielką aktorką. Owszem, jak sama przyznała - zagranie suki nie stanowi dla niej wielkiego wyzwania, ale tutaj gra sukę naprawdę na całej pięciolinii. Grana przez nią matka, Katharine Gerard, jest co prawda okropnie zgorzkniała, dojmująco samotna, żenująco nienowoczesna, ale także cudownie w swojej złośliwości i jędzowatości zabawna i gdzieś tam jednak mająca do siebie pewien dystans.
Historia jest prosta. Matka nieżyjącego Andre (zmarł na AIDS) odwiedza jego byłego partnera Michaela, który wraz z Willem, swoim mężem (sic!) wychowuje syna. Tyle. Reszta jest w fantastycznych dialogach, w mądrych bezkompromisowych rozmowach o życiu, śmierci, emocjach, szczęściu i pechu.
I myślę sobie, że ten i wzruszający i bardzo poruszający (oraz koncertowo zagrany) spektakl jest nie tylko głosem w dyskusji o tolerancji, nie tylko hołdem oddanym tysiącom ofiar choroby, na którą wtedy nie znano antidotum.
Jest przede wszystkim opowieścią o... matkach i synach, o niespełnialnych oczekiwaniach, o roszczeniach, o miłości matczynej, która nie mieści się w granicach sensu i logiki i która może wyrządzić nieprawdopodobne krzywdy. Która może zabić.
Krystynie Jandzie towarzyszą na scenie Paweł Ciołkosz i Antoni Pawlicki. Obaj są świetni. Ale show kradną wszystkim Adam Tomaszewski i Antoni Zakowicz, którzy grają (w dublurze) Nicholasa, siedmioletniego syna pary gejowskiej.
Chłopaki, czapki z głów.