"Grube ryby" gładko wpisują się w formułę teatru dla każdego. Janda nie schlebia przy tym niskim gustom, wystawiając kolejne anglosaskie farsidło w stylu Komedii czy Kwadratu. Szuka głębiej i z większą klasą. W zapomnianej, niegranej niemal sztuczce Bałuckiego widzi szansę na powrót do teatru w najbardziej tradycyjnym stylu. Z kostiumami z epoki podrasowanymi przez współczesny smak i poczucie humoru oraz bogatą charakteryzacją, która sprawia, że na scenie trudno rozpoznać popularnych aktorów. Im właśnie daje szansę ukrycia się za rysowanymi grubą kreską postaciami po to, by bawić się konwencją komediowej ramoty, punktować najzabawniejsze repliki, wreszcie naprawdę ze sobą dialogować. Wystarczy spojrzeć, jak role Wistowskiego i Pagatowicza prowadzą Sławomir Orzechowski i Artur Barciś. Jak noszą paradne kostiumy, jak ogrywają peruki i karykaturalne bokobrody. Jak wreszcie swe postaci definiują samym ruchem, bez słów. Majstersztyk nienachalnego komizmu.
Cieszy powrót Wiesławy Mazurkiewicz i nawiązujący do fredrowskiej tradycji Ignacy Gogolewski jako żyjący w nieustannych swarach Ciaputkiewiczowie. W Justynie Kulig (Helena) teatr zyskuje znakomitą subretkę. Nikt nie udaje, że to coś więcej niż teatr - bardzo dobrze skrojone przedstawienie. W kuluarach Polonii podczas sobotniej premiery krążyło nawet hasło, że oto mamy do czynienia z prawdziwą awangardą. W czasach odejścia od klasyki albo przepisywania jej na nowo, tak by nikt nie mógł rozpoznać oryginału, wybór komedii Bałuckiego wydaje się rzeczywiście odważny. Krystyna Janda wyjdzie jednak na swoje. "Grube ryby" to murowany wakacyjny przebój.