"Naprawdę się podnieciłem, widząc, jak Janette Scott walczy z tryfidem, który pluje jadem i zabija. Był tam też Flash Gordon w srebrnej bieliźnie, ale coś poszło nie tak między Fay Wray i King Kongiem - zaplątali się w zwoje celuloidu" - to mój swobodny przekład prozą fragmentu piosenki "Science Fiction Double Feature", od której zaczyna się spektakl "Rocky Horror Show".
Andrzej Ozga, pisząc polskie teksty piosenek, darował sobie te nazwiska. Pewnie słusznie, bo kto dzisiaj pamięta Janette Scott, niegdysiejszą gwiazdę kina klasy B, która poza "Dniem tryfidów" (1962), filmem o eksterminujących ludzkość morderczych roślinach, zagrała też w takich protoerotykach, jak "The Beauty Jungle" (1964) czy "Bikini Paradise" (1967)?
Przywołuję fragmenty tekstu zagubione w tłumaczeniu, bo dobrze oddają istotę tego musicalu. To hołd dla klasycznych filmów grozy i fantastyki z lat 50., zafiksowany na ich erotycznych podtekstach - na tych wszystkich hożych dziewojach w
obcisłych srebrzystych kombinezonach, które nie wiadomo jakim cudem udało im się dopiąć w biuście. Oraz ratującym ich z opresji bardzo męskim mężczyznom o kwadratowych szczękach i zawsze wypiętej klacie.
Fabuła tej sztuki jest kompletnie pozbawiona sensu, o czym lojalnie uprzedzam widzów, którym bardzo zależy na zrozumieniu, "co poeta chciał przez to". Mamy w niej za to klasyczne motywy fantastyki klasy B, jak sztuczny człowiek, tajna rządowa agencja do spraw UFO albo "lasery strzelające antymaterią" (sic!).
W suchym streszczeniu wygląda to mniej więcej tak: Brad i Janet, para narzeczonych, czekających w czystości przedmałżeńskiej na dzień ślubu, trafia przypadkowo do zamczyska na uboczu, które w rzeczywistości jest statkiem kosmicznym z planety Transylwania, zamieszkanej przez transseksualistów, takich jak doktor Frank'n'furter, owładnięty pragnieniem uprawiania seksu z Ziemianami.
Doktor fachowo rozdziewicza Brada i Janet, którzy potem stają się świadkami
stworzenia przez Frank'n'furtera idealnego mężczyzny - superprzystojnego supermena imieniem Rocky. Ten odziany jedynie w obcisłe srebrne slipki wymyka się spod kontroli swojego twórcy. Do akcji wkracza tajna służba do spraw UFO, wywiązuje się strzelanina z "laserów na antymaterię", część obsady ginie.
Wszystko odbywa się do taktu skocznej muzyki rockowej. A tańcując, aktorzy są albo rozebrani do bielizny, albo mają na sobie gorsety i pończochy (niezależnie od płci), lub jakieś jeszcze bardziej fetyszystyczne kostiumy ze skóry i błyszczącego plastiku.
Powyższy opis odstraszy część publiczności - i to dobrze. Nigdy dość przypominania, że to nie jest doprowadzony do perfekcji musical z Teatru Roma. To raczej antymusical, w którym Fantomy - chór tancerzy cały czas snujący się między bohaterami - lekceważącymi gestami pokazują, że oni sami mają jak najgorszą opinię o spektaklu.
Bohater opłakuje nieszczęśliwą miłość - Fantomy na migi pokazują, że im się zbiera na wymioty.
W innej piosence symulują taniec niedbałym machaniem łapkami, jak nietrzeźwy gość na kiepskiej imprezie.
W Londynie spektakl po raz pierwszy wystawiono w 1973 roku w małej sali, której niekomercyjny Teatr Royal Court (działający z dala od musicalowego zagłębia w okolicach Leicester Square) używał do prób. Sala nie miała proscenium ani kurtyny, wyczarowanie na niej zamczyska i statków kosmicznych wymagało więc desperackich zabiegów inscenizacyjnych przypominających szkolne akademie.
Nie było mnie w Londynie w 1973 roku, więc opowieści o tamtej pierwszej wersji znam tylko z drugiej ręki. Z tego, co wiem - warszawski spektakl w Och-teatrze zrobiono dość podobnie. Nie ma większych modyfikacji w fabule, pojawiły się tylko drobne polonizacje w dialogach (na przykład "oj tam, oj tam", puenta popularnego wśród młodzieży nieprzyzwoitego dowcipu).
W Och-teatrze inscenizacyjna prowizorka obrócona jest w cnotę. W antrakcie możemy z bliska obejrzeć rekwizyty - na przykład samochód Brada i
Janet, "kabriolet" zbudowany na bazie dostawczaka marki Żuk. Aktorzy mają niewielkie możliwości ukrycia się przed widzami, wciąż więc wśród nich przemykają - Brad i Janet proszą o pomoc, Rocky prezentuje z bliska muskuły, inni próbują wciągnąć widzów do tańca (na moim spektaklu - niestety bez większych sukcesów).
Ja się bawiłem świetnie, bo wiedziałem, czego oczekiwać. Nie trzeba wiele, by we mnie wywołać nostalgiczne wspomnienia głupawych filmów oglądanych w dzieciństwie z rozdziawioną z zachwytu buzią - choć moją Fay Wray była raczej Yuriko Hishimi w filmie "Godzilla kontra Gigan".
Nie mogłem jednak się powstrzymać przed pytaniem: ilu widzów w Warszawie ma ochotę na taką rozrywkę? Angielski spektakl odniósł imponujący sukces - po 40 latach wciąż jeszcze powraca w Wielkiej Brytanii na afisze, obiegł też cały świat. No i jest jeszcze świetny film z 1975, wciąż jeszcze pokazywany w kinach, co podobno stanowi rekord ciągłości wyświetlania.
Dla angielskiego widza perwersyjna anarchia "Rocky Horror" była odtrutką na obłąkaną perfekcję musicali wystawianych kilka stacji metra dalej. Transgenderowe żarty pasowały do tego, co robiły na scenie ówczesne gwiazdy glam rocka, jak David Bowie czy Marc Bolan. Czy to się przyjmie w Warszawie, w której klasyczny musical ma premierę rzadziej niż raz w roku - a gwiazdy rocka manifestują swoją heteronormatywność?
Richard O'Brien "The Rocky Horror Show", reż. Tomasz Dutkiewicz. Och-teatr w Warszawie, premiera 1 kwietnia
Link do źródła tutaj